Tym razem Bluey i Bingo nie pozwalają zasnąć zbyt szybko, ale tylko dlatego, że każda z sześciu opowieści ma w sobie coś, co chce się natychmiast przeczytać albo usłyszeć do końca. Jest tu odrobina szaleństwa, odrobina chaosu i pełna garść czułego rodzinnego humoru, z którego słynie serial. W „Łapaczu” tata gra rolę przeciwnika tak przebiegłego, że nawet dorosły czytelnik ma ochotę kibicować dziewczynkom. W „Szkółce pływackiej” na pierwszy plan wysuwa się małe-wielkie odkrycie, że nauka bywa zabawą, o ile pozwolimy sobie na odrobinę cierpliwości. A „Jednorożel”? Cóż… kto zna tego jegomościa, ten wie, że próba nauczenia go dobrych manier zawsze kończy się dowcipem, którego nie da się przewidzieć. Szczególnym zaskoczeniem okazała się dla nas historia „Motylki”. Choć wielu fanów może już ją kojarzyć, w tej odsłonie została tak wdzięcznie wpleciona między nowe opowieści, że odbiera się ją jak świeży oddech w środku książki. To jak mała przerwa na czułość.
Największa siła tego tomu nie tkwi jednak w fabułach, lecz w sposobie, w jaki są podane. Teksty są krótkie, rytmiczne, idealne, by czytać „jeszcze jeden rozdział” przed snem i nie przeciągnąć wieczornej rutyny do północy. Ilustracje natomiast nie tylko przypominają kadry z odcinków, ale naprawdę przywołują atmosferę animacji. Kolory są tak żywe, a emocje postaci tak czytelne, że ma się wrażenie, że za chwilę obrazek sam przemówi.
To świetna propozycja zarówno dla stałych fanów Bluey, jak i dla tych, którzy dopiero witają się z tym zwariowanym, kochającym się światem. A twarda oprawa i błyszczące strony sprawiają, że książka wygląda jak mały skarb, idealny do kolekcji, idealny na prezent. W domu Łączków każda historia, nawet pięciominutowa, potrafi zostawić po sobie coś więcej niż śmiech, zostawia rozmowy, pytania i wspólne chwile, które trwają dłużej niż samo czytanie. Polecam wszystkim, którzy lubią zasypiać z uśmiechem. A Bluey i Bingo znów robią to, co potrafią najlepiej — bawią, wzruszają i uczą… mimochodem.
🌿Są książki, które przenoszą czytelnika w inne światy, i są takie, które otwierają przed nim drzwi do miejsca, o którym natychmiast ma się ochotę powiedzieć: „Chciałbym tam zamieszkać.” „Sylvanian Families. Księga opowieści” zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii. Przeniesienie się na karty książki to jak wizyta w miejscu, gdzie czas płynie odrobinę wolniej.
✨ Kiedy otworzyłam książkę po raz pierwszy, poczułam się tak, jakby ktoś zaprosił mnie do malutkiego miasteczka ukrytego tuż pod koronami drzew. Sylvanian Village tętni życiem, ale nie tym hałaśliwym, lecz tym kojącym, spokojnym, które zwykle pamiętamy z najlepszych momentów własnego dzieciństwa. To miejsce, gdzie rozmowy zawsze kończą się uśmiechem, a codzienne wydarzenia, nawet te zupełnie zwyczajne, potrafią zmienić się w małe przygody. Właśnie takie historie znajdziemy w piętnastu opowiadaniach zebranych w tej księdze.
🐰 Bohaterowie, których poznajemi są tak sympatyczni, że aż chce się ich przytulić. Przed właściwymi opowieściami czeka coś, co młodzi (i starsi!) miłośnicy porządku w świecie fikcji uwielbiają – mapa całej krainy oraz prezentacja mieszkańców. To jak mała encyklopedia sylvańskich rodzin: od króliczków o czekoladowych uszkach po dumną rodzinę Fok, od roztańczonych Wiewiórek po delikatne Myszki Piankowe. Dzięki temu, zanim jeszcze zaczniemy czytać, już wiemy, kto mieszka nad jeziorem, kto ma najbliżej do parku, a które maluchy najlepiej znają wszystkie skróty przez las. To dodaje książce czegoś, czego wciąż za mało w literaturze dziecięcej, poczucia prawdziwej, wspólnej przestrzeni, którą da się poznawać krok po kroku.
🌟 Każda opowieść to inny kolor tego samego świata, raz pastelowy jak tiara zagubiona podczas rejsu, raz żywy jak baletowy pokaz, a innym razem błękitny jak kropla odwagi na basenie. Ich siła tkwi nie w sensacyjnych zwrotach akcji, ale w tym, że są jak małe okienka do życia bohaterów: ktoś uczy się dzielić, ktoś inny pracuje nad odwagą, jeszcze ktoś próbuje zrozumieć, czym jest współpraca albo dlaczego warto zaufać przyjacielowi. To historie, które otulają, nie moralizują. Delikatnie podsuwają tematy do rozmów z dzieckiem, ale nigdy nie stawiają czytelnika pod ścianą gotowych odpowiedzi.
🎨 Nie da się ukryć, że ta książka wizualnie robi ogromne wrażenie. Duży format pozwala zanurzyć się w ilustracjach tak bardzo, że łatwo zapomnieć, iż to tylko obrazki. Pełne detali, pastelowe, ciepłe kompozycje wyglądają jak kadry z animacji, którą mamy tuż przed oczami. Trzeba przyznać, że obcowanie z tą książką to nie tylko czytanie, ale też podróż wzrokowa. A sama okładka? Wystarczy rzut oka, by zrozumieć, czemu dzieci (i dorośli) się w niej zakochują. Błyszczące elementy i solidna oprawa sprawiają, że to książka, którą aż chce się podarować i od razu widać, że będzie pięknie wyglądała na każdej dziecięcej półce.
🍃Książka idealnie sprawdzi się dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, dla rodziców, którzy chcą wieczorem przeczytać coś spokojnego, ciepłego, łagodnego, dla tych, którzy lubią światy budowane z troską o każdy szczegół. I dla wszystkich małych marzycieli, którym bliska jest myśl, że codzienność może być przygodą, jeśli tylko spojrzy się na nią właściwymi oczami.
🌼 „Sylvanian Families. Księga opowieści” jest jak pudełko z listami od dawno niewidzianych przyjaciół, każdy rozdział to nowe spotkanie, nowy uśmiech i nowa lekcja, która zapada w pamięć nie dlatego, że jest głośna, ale dlatego, że jest mądra i ciepła. To książka, która wycisza, bawi, a jednocześnie buduje w dzieciach piękne wartości. I chyba właśnie dlatego tak trudno jest się z nią rozstać.
listopada 22, 2025
"Pucio urządza wigilię, czyli świąteczne słowa i zadania dla przedszkolaków" - Marta Galewska-Kustra, Joanna Kłos
Autorka po raz kolejny stworzyła świat, który aż kipi od ciepła i rodzinności. W przedszkolu panuje twórczy rozgardiasz, w domu trwa nerwowe odliczanie do pierwszej gwiazdki, a każda ilustracja (tak drobiazgowa, że dzieci zwykle zatrzymują się na jednej stronie na bardzo długo!) zachęca do snucia własnych opowieści. To właśnie w tym tkwi siła całej serii, książka nie tylko pokazuje, ale także zaprasza do mówienia, nazywania, komentowania.
Największa niespodzianka kryje się na końcu książki. Jakby samo przygotowywanie wigilii przez Pucia i Misię nie było wystarczająco inspirujące, autorka zostawia nam jeszcze jedną perełkę - świąteczny poradnik pełen kreatywnych pomysłów. Znajdziemy tam przepisy na puciowe pierniczki, które pachną korzennie jeszcze zanim zaczniemy je piec, a także instrukcje tworzenia bożonarodzeniowych ozdób. To absolutny hit! Dzieci mogą nie tylko oglądać, jak bohaterowie działają w książce, ale też poczuć się jak Pucio i Misia, tworząc swoje świąteczne cudeńka. Najmłodsi z radością zabierają się za malowanie, klejenie i wykrawanie, i nagle książka nie kończy się na ostatniej stronie. Ona zaczyna się w kuchni, przy stole pełnym brokatu, w zapachu świeżego lukru. Ten dodatek sprawia, że „Pucio urządza wigilię” to nie tylko historia, ale małe świąteczne doświadczenie.
Dlaczego warto zaprosić Pucia do domu na Święta?
-
Uczy tradycji, ale widzianych oczami dziecka, pełnych zdziwienia, zabawy i pytań.
-
Wspiera rozwój mowy, zachęcając do opowiadania o tym, co dzieje się na ilustracjach (a dzieje się naprawdę dużo!).
-
Pokazuje, że święta czasem wyglądają inaczej niż zwykle, a mimo to mogą być piękne.
-
Daje pretekst, żeby usiąść razem, porozmawiać i zrobić coś twórczego, choćby pierniczki albo własnoręczne ozdoby, krok po kroku jak w książce.
-
Bo to książka, do której dzieci wracają, żeby „jeszcze raz zobaczyć, jak Pucio urządza swoją Wigilię”.
Pucio urządza wigilię” to mała książeczka o wielkiej mocy. Wprowadza do domu atmosferę oczekiwania, otula świątecznym klimatem i inspiruje do wspólnego działania. Dzieci pochłaniają ją oczami, rodzice sercem, a nawet jeśli w domu panuje przedświąteczny chaos, Pucio pomaga odnaleźć w nim uśmiech. Jeśli macie małe dzieci i chcecie przygotować się do świąt nie tylko praktycznie, ale też czułością, to koniecznie sięgnijcie po ten tytuł. Jest jak zaproszenie do wspólnego świętowania, które zaczyna się na pierwszej stronie, a kończy dopiero wtedy, gdy pierniczki znikną z talerza.
-
świetnie sprawdza się w krótkich przerwach,
-
pobudza spostrzegawczość,
-
oferuje dużą regrywalność dzięki losowym układom kart,
-
jest lekki, zabawny i energiczny,
-
świetnie działa zarówno w duecie, jak i w pełnym czteroosobowym składzie.
„Koty w butach” to gra, która nie udaje, że jest czymś wielkim, ale daje dokładnie to, czego oczekujesz od szybkiej rodzinnej zabawy: śmiech, emocje i natychmiastową chęć na kolejną partię. A kiedy znajdziesz już tego jednego, jedynego kota z żółtymi butami i miętowym irokezem szybciej niż pozostali, gwarantuję, że poczujesz się jak mistrz kolorystycznej telepatii.

W centrum tej historii stoją Duchessa i jej trzy kocięta – rodzina, której życie toczy się dostojnie, aż do momentu, gdy sprawy przybierają podejrzanie ludzkie obroty. Ich opiekunka, madame Adelajda, kobieta o sercu większym niż jej paryska rezydencja, postanawia uczynić z kotów swoich spadkobierców. To pomysł piękny, czuły, lecz jak się okazuje, fatalny dla Edgara, lokaja o ambicjach większych niż jego kręgosłup moralny. A że chciwość potrafi drapać bardziej niż kot, Edgar szybko pokazuje pazury.
I wtedy na scenę wchodzi Tomasz O’Malley, kot z ulicy, ale z klasą, jaką można zdobyć tylko dzięki życiu pełnemu improwizacji. To typ, który zna każdy zaułek miasta, a jazz płynie mu prosto z ogona. Wraz z nim Duchessa i kocięta wyruszają w podróż powrotną do domu, pełną przygód, zbiegów okoliczności i melodii, które same układają się w piosenki.
Co wyróżnia komiks? Nie tylko to, że wiernie odtwarza ducha klasycznej historii. Przede wszystkim opowiada ją językiem barw, ekspresji i kociej gracji, którą ilustracje oddają z niesamowitą lekkością. Każda strona wygląda tak, jakby ktoś zanurzył pędzel w paryskim słońcu i zostawił ślad pełen ciepła, humoru i emocji. Małym czytelnikom spodoba się wartka akcja i śmieszne miny bohaterów, a dużym subtelne detale, które puszczają oko do nostalgii.
To także opowieść, która przypomina, że najcenniejsze relacje rodzą się często tam, gdzie nikt ich nie planował, a klasę można mieć nie w metryce, lecz w sercu. Zderzenie arystokratycznego szyku Duchessy z nonszalancką swobodą O’Malleya wypada tak naturalnie, jakby ta dwójka była dla siebie stworzona od pierwszego miauknięcia. A gdy dotrzecie do końca, czeka Was coś na kształt kociej kroniki rodzinnej, galeria wspomnień, która pozwala na nieco dłuźej zatrzymać się w tej opowieści. I trudno się dziwić, bo to świat, z którego nie chce się wychodzić.
„Arystokraci” w wersji komiksowej to hołd dla przyjaźni, odwagi i muzyki, która potrafi połączyć najbardziej odległe światy, nawet te położone po dwóch stronach paryskiego muru. Polecam każdemu, kto lubi historie ciepłe jak futerko kotka śpiącego na parapecie i żywiołowe jak jazz grany o północy.



