Są książki, które zaczynają się od absurdu. I nie wiem jak Wy, ale czasami lubię sięgnąć po takie "inne" historie. Takie, że człowiek czyta opis, marszczy brwi i myśli: „serio"? I dlatego też skusiłam się na „Niematki”, bo właśnie z nimi było dokładnie tak, że czytałam sobie zapowiedź i nagle czytam o klaczy, która urodziła ludzkie dziecko, no i miałam takie "co jest?!". Musiałam więc zgłębić wnętrze książki, bo czułam, że to historia z tych, które z pozoru brzmią jak lokalna plotka, ale z czasem okazują się czymś znacznie głębszym, bardziej organicznym, mrocznym i pulsującym emocjami. I na początku to wszystko brzmiało jak tania sensacja z brukowca, ale im dalej w tę historię, tym mocniej czułam, że to wcale nie jest żaden żart, tylko coś, co powoli wpełza pod skórę.
Carolyn Anderson zabiera nas do Raeford, miejsca, które mogłoby nie istnieć na żadnej mapie, gdzie najbliższy przystanek autobusowy znajduje się 10 minut drogi od cywilizacji. To miejsce gdzie cisza dźwięczy głośniej niż słowa, a powietrze pachnie sekretem i gnijącym sianem. Wszyscy się tam znają, żyją stukotem końskich kopyt, które są wszechobecne, piękne i jednocześnie przerażające w swojej dzikości. Mieszkańcy w tym miejscu obcych traktują z nieufnością. Dziennikarka przybywa tam, by rozwikłać groteskową plotkę o klaczy, która miała urodzić ludzkie dziecko, a wpada w sam środek sekretów. To opowieść o kobietach, o tym, co w nich tłumione, przekazywane z pokolenia na pokolenie jak zły gen, o winie, wściekłości, wstydzie i o tym, jak długo można milczeć, zanim milczenie samo zacznie krzyczeć.
Muszę przyznać, że pierwsze rozdziały mnie zachwyciły, był dobrze oddany, duszny, mglisty, nieco senno-halucynacyjny klimat. Czuć go na każdej stronie. Czytając, miałam wrażenie, że sama jestem w Raeford, w miejscu gdzie wszyscy się obserwują, a każdy uśmiech ma drugie dno. I nawet ja, jako czytelnik, czułam, że nie jestem tam mile widziana. I to uczucie niepokoju, które rośnie z każdą stroną. Autorka świetnie potrafi budować napięcie bez tanich straszaków. Nie ma tu potworów wyskakujących zza rogu. Groza jest subtelna, pełzająca. Czasem to tylko jedno zdanie, które nagle sprawia, że czujesz chłód na karku. Raeford to miejsce, które nie lubi przybyszów. To świat, w którym koń ma więcej godności niż człowiek, a każda kobieta nosi w sobie cień matki, której nie potrafiła zrozumieć. Ale nie wszystko zagrało idealnie. W drugiej połowie książki momentami brakowało mi tempa. Fabuła trochę się rozmywa, jakby mgła Raeford wdarła się również między strony. Są też fragmenty, gdzie styl autorki staje się zbyt coachingowy, jakby próbowała tłumaczyć emocje bohaterki zamiast je pokazywać. To lekki zgrzyt, zwłaszcza w historii, która z założenia ma być mroczna i niepokojąca. Nie jest to horror, który straszy, raczej taki, który nie pozwala odetchnąć. Groza rodzi się tu z codzienności, z rozmowy w kuchni, z milczenia sąsiadki, z odgłosu kopyt w nocy. Autorka łączy folkowy mistycyzm z elementami kryminału, tworząc opowieść, w której bardziej niż o zbrodnię chodzi o prawdę, jaka dojrzewa w kobiecym ciele.
„Niematki” nie są książką, która zachwyci każdego. To historia z pogranicza snu i koszmaru, w której realizm pęka jak cienka skorupa, a spod niego wypływa coś nieokreślonego, może mit, może prawda. Kto szuka krwawego horroru, może się zawieść. Kto szuka opowieści o tym, jak dziedziczymy traumy i jak natura mści się za ludzką pychę, będzie zachwycony.To powieść o kobietach, które mówią przez ciszę. O matkach, które nie urodziły, i o tych, które urodziły coś, czego nie chciały. O miejscu, gdzie koń i kobieta dzielą ten sam los, by służyć, milczeć i trwać. Finał? Zaskakujący, ale nie w taki sposób, że zbiera się szczękę z podłogi. Bardziej w duchu: „aha, więc o to chodziło…”. Może nie powalił mnie na kolana, ale był satysfakcjonujący.
Za co lubię: klimat, niepokój, oryginalny pomysł.
Za co mniej: momenty przegadania i spowolnione tempo.
Dla kogo: dla fanów folk horroru, dusznych miasteczek i opowieści o kobietach, które mają w sobie coś pierwotnego i nieokiełznanego.
Brak komentarzy