NAJNOWSZE POSTY

To czy książka jest dobra można poznać po zarwanej nocy, niewyspaniu i poważnym problemie z oderwaniem się od wciągającej fabuły. I tak właśnie miałam z "Tkającą wiatr". Nie potrafiłam odczepić się od niej, koniecznie chciałam poznać dalsze losy bohaterów i tak mnie porwała, że dosłownie ją pochłonęłam. Po prostu w naszym życiu trafiają się książki, które otwierasz i od razu czujesz, że coś w tobie drży. „Tkająca Wiatr” to właśnie taka historia, pełna wichru, magii i pragnień, które potrafią zrównać z ziemią nawet najbardziej odporne serce. Mamy tutaj elfy, maegię, bitwy, wędrówkę, królestwa, dobrze wykreowany i przedstawiony świat, waśnie, nie brakuje wątku romantycznego i cóż... PILNIE potrzebuję drugiego tomu, nie wytrzymam z tą niewiedzą, co dzieje się dalej. 🌪 

Rhya Fleetwood nie jest zwykłą bohaterką. Półelfka, odrzucona przez świat, w którym się urodziła. Ścigana przez ludzi, którzy nienawidzą jej krwi, zostaje wrzucona w sam środek burzy, dosłownie i metaforycznie. A gdy już wydaje się, że to koniec, na jej drodze pojawia się on, Scythe, dowódca o spojrzeniu zimnym jak stal i duszy, której nie sposób odczytać. Ratuje ją, ale nie bezinteresownie. Między nimi rodzi się coś, co przypomina wicher, gwałtowne, niebezpieczne, ale nieuchronne. Jedno spojrzenie w oczy może wywołać w sercu burze.

Nie można zapomnieć też o Sorenie, tajemniczym księciu, którego namiastkę dała nam autorka. Jest fenomenalną postacią i z całą powieścią namiesza w fabule. I jak na razie to właśnie on skradł moje serce, nie Scythe. I mam nadzieję, że to się nie zmieni.

Autorka tka tę opowieść niczym pajęczynę z magii, gniewu i pożądania. Świat Anwyvn jest brutalny, podzielony, skażony wojną i strachem przed maegią, a mimo to zachwyca. Powiewa w nim echo znanych już motów, ale jednocześnie trochę czegoś całkiem nowego. To właśnie ta mieszanka sprawia, że trudno odłożyć książkę, choć czasami chciałoby się potrząsnąć bohaterami, by szybciej zrozumieli, czego pragną.

Rhya to postać, którą jedni pokochają, a drudzy znienawidzą, bowiem jest silna, ale jednocześnie uparta, czasami wręcz za bardzo czym wywoływała we mnie frustrację. Jednocześnie jest mocno emocjonalna, przez co niekiedy również naiwna. Scythe natomiast to typowy „ciemny rycerz” romatasy: z tajemnicą, traumą i uśmiechem, który obiecuje więcej, niż powinien. Jego uczucia są mocno ukryte, aby stopniowo wypływać na światło dnia. Ich relacja rozwija się powoli, na pograniczu nienawiści i pożądania, i choć momentami miałam ochotę krzyczeć: „No całuj ją już, do diaska!”, to doceniam, że autorka pozwoliła temu uczuciu oddychać i stopniowo budowała namiętność i wzajemne pożądanie. Nie nadawała tej relacji niepotrzebnego lukru, raczej była to słodko-gorzka mieszanka pragnień.

Największym atutem powieści jest atmosfera, która już od samego początku jest bardzo dobrze budowana. Czuć chłód północy, szum wiatru i iskrzenie w powietrzu. Każda strona pachnie przygodą, a tempo powieści było jak dla mnie idealne. Autorka nie skupia się na nic nie wnoszących do fabuły elementach, serwuje dobrą dawkę akcji, emocji, tajemnic i maegii, jednocześnie w tym wszystkim pięknie opisując otaczający bohaterów świat i krajobraz, z należytą starannością, ale bez zmęczenia czytelnika. Jako zapalona fanka romantasy część fabularnych rozwiązań przewidziałam wcześniej, ale to wcale nie odbierało mi przyjemności z czytania, wręcz czekałam, aż wreszcie wszystko, co przeczuwałam, wybuchnie jak nawałnica. Mnie po prostu ciężko zaskoczyć, ale mimo wszystko autorka umiała we mnie wzbudzić napięcie. A kiedy już wszystko wybuchło pozostałam z pytaniem „Jak mam teraz żyć do premiery drugiego tomu?”

I może niektórzy pomyślą, że nie jest to powieść idealna, ja też tak nie uważam, ale bawiłam się przy niej świetnie. Trochę miałam zgrzyt w momencie, gdy główna bohaterka dostała piękną suknię i stwierdziła, że już nie wygląda na niedożywioną, a minęło kilka dni odkąd zaczęła jeść, a jeszcze mniej od wyruszenia z gospody, gdzie wyglądała okropnie. Czasami ten upływ czasu robił bardzo duży przeskok i nawet nie wiem kiedy. Niezgodności w słowach autorki wyłapałam też, gdy Rhyu była w lesie, a Penn zasłonił jej usta, aby nie krzyczała, bo może przywołać żyjące w nim stwory, po czym beztrosko zaczęli się kłócić. Zdarzało się, że bohaterowie dość absurdalnie się zachowywali, jak wzniecanie mocy poprzez silne emocje w Opuszczonym Lesie, gdzie Penn ma świadomość, że żyją Lodowe Olbrzymy. Generalnie wiecznie opanowany właśnie tam momentalnie traci nad sobą panowanie. I rozumiem, miało dać to dreszczyk emocji, ale nie do końca wyszło.

„Tkająca Wiatr” to romantasy z serca i z krwi, pełne magii, emocji i namiętności. To nie jest powieść idealna, ale jest prawdziwa w swoich emocjach. Ma w sobie coś z żywiołu: raz porywa, raz wycisza, a czasem zostawia po sobie spustoszenie. Wykreowany świat jest świetny, a autorka z precyzją oddaje poszczególne królestwa czy krajobraz ziem. Bardzo dobrze prowadzi również sceny walk i przede wszystkim nie kreuje głównej bohaterki jako niezwyciężonej w boju przy użyciu maegi, którą dopiero poznaje. Jeśli lubicie slow burn, świat rozdzierany wojną, elfy, magię, bohaterkę, która dopiero uczy się swojej mocy i mężczyznę, którego można nienawidzić równie mocno, co kochać, to sięgnijcie po „Tkającą Wiatr”. Bo czasem, by poskromić burzę, trzeba najpierw pozwolić jej zaszaleć.

Egzemplarz otrzymany w ramach współpracy z wydawnictwem 

Brak komentarzy