NAJNOWSZE POSTY

Są książki, które czyta się jak opowieść. Ale są też takie, które przeżywa się jak pogodę — zmienne, oszałamiające, czasem przytłaczające, momentami czułe. „Przymierze wody” Abrahama Verghese należy zdecydowanie do tej drugiej kategorii. To nie jest powieść, którą bierze się „na szybko”, to tekst, który wymaga od czytelnika odłożenia telefonu, zwolnienia oddechu i zgody na to, że woda, metaforyczna i zupełnie realna, poprowadzi nas tam, gdzie zechce.

Kerala w tej książce nie jest tłem, to pełnoprawny bohater. Ma rytm własnego serca, mówi szumem fal i szelestem palm. Nie udaje egzotyki, raczej zaprasza, by zanurzyć się w jej brązowej od monsunów glebie i pozwolić, by opowieść zrobiła z nami, co chce. Verghese tworzy krajobraz tak gęsty i sugestywny, że niemal czuć smak solanki na języku. A gdzieś pośród tej przyrody, która nigdy nie daje o sobie zapomnieć, mieszka rodzina naznaczona klątwą wody, przeklęta, ale nie złamana.

Wielka Ammachi wkracza na scenę jako dwunastoletnia dziewczynka prowadzona ku małżeństwu, które jeszcze nie zna jej imienia, a już jest jej przeznaczeniem. Jej historia nie jest opowiedziana nachalnie, bardziej narasta w czytelniku, stopniowo, jak przypływ. Z biegiem stron staje się kimś więcej niż bohaterką, jest osią, wokół której oplatają się losy kolejnych pokoleń, mostem między tym, co minione, a tym, co dopiero nadchodzi. Jej życie jest mozolne, pełne wyrzeczeń, ale też zaskakujących momentów czułości, jednocześnie pokazuje, że siła nie musi krzyczeć. Czasem wystarczy, że trwa.

Jednym z najpiękniejszych zaskoczeń powieści jest to, jak Verghese pisze o medycynie. Nie jak o zestawie narzędzi, lecz jak o języku nadziei, którego uczą się bohaterowie, by przeciwstawić się temu, czego nie rozumieją: chorobie, śmierci, stracie. Sceny szpitalne i zabiegi medyczne nie są tu wciśnięte na siłę. Raczej unoszą się w tle, przypominają, że życie zawsze ma w sobie potencjał odrodzenia, nawet jeśli przychodzi ono powoli i w bólu.

Motyw klątwy utonięć mógłby w rękach mniej wprawnego pisarza stać się efekciarskim ozdobnikiem. A jednak u Verghese’a woda jest czymś znacznie więcej niż symbolem. Jest spokojem i zagrożeniem, błogosławieństwem i przekleństwem, tajemnicą i wyrokiem. Każde pojawienie się wody w tej opowieści, czy to w rzece, kałuży czy deszczu, otwiera drzwi do interpretacji. To właśnie ten element sprawia, że powieść przypomina rodzinny fresk, w którym każde pokolenie dodaje do obrazu własną kroplę historii.

Dlaczego ta książka zostaje na długo? Bo ma w sobie rzadką dziś cechę: szczerość wobec emocji. Nie pędzi do przodu, nie próbuje nas szokować, zamiast tego powoli odkrywa kolejne warstwy życia bohaterów. A to życie bywa rozpięte między codzienną religijnością i poszukiwaniem sensu, społecznymi hierarchiami, od których trudno uciec, namiętnościami ukrytymi pod cienką warstwą tradycji, bólem, który prędzej czy później dosięga każdego człowieka. Przede wszystkim jednak to opowieść o tym, że rodzina potrafi być zarówno bezpieczną przystanią, jak i wzburzonym oceanem.

Jeśli szukasz lektury, która wciągnie Cię od pierwszej strony i nie wypuści nawet długo po przeczytaniu ostatniej, to „Przymierze wody” jest dla Ciebie. Jeśli lubisz historie, które pulsują życiem, pachną przyprawami, a jednocześnie czegoś uczą, znajdziesz tu więcej niż się spodziewasz. A jeśli pragniesz książki, która pozwoli Ci choćby na chwilę spojrzeć na własne życie z innej perspektywy… cóż, ta powieść działa jak monsun: przychodzi nagle i zostawia po sobie żyzną ziemię. To nie tylko saga. To przypomnienie, że woda może niszczyć, ale też oczyszczać. I że z każdej burzy można wypłynąć na nowo.
Egzemplarz recenzowany w ramach bezpłatnej współpracy z wydawnictwem 

Brak komentarzy